niedziela, 15 lipca 2012

AntwerpenWeek



Jazda do Antwerpii na szczęście przebiegła bez problemu. Choć czekając na busa chciałem się wycofać (trzeba było to zrobić) to sam okres podróży nie należał do najgorszych. Jak to na autostradach. Chociaż czasami miałem wrażenie, że jedziemy raczej drogą szybkiego ruchu,  a nie autostradą, ale nie można mieć wszystkiego. Wszystkie busy, które mijaliśmy na drodze do Antwerpii, były z lubelskiego. Wszystkie. I miałem wrażenie (później okazało się, że chyba było ono słuszne), że trafiłem do jednego z najbardziej niepewnych przewoźników, który miewał i 15 godzin przestoju. Nam się na szczęście nic takiego nie trafiło. W Niemczech było mnóstwo wiatraków. Mnóstwo leniwych wiatraków, które nie zwracały na nas w ogóle swej uwagi. A obok jechały karawany tirów przypominające stado słoni powoli, ale pewnie poruszających się w dobrze sobie znanym kierunku. Żal mi się zrobiło ludzi, którzy całe tygodnie spędzają za kółkiem przemierzając wciąż te same arterie Europy. Jazda nocą po autostradzie jest strasznie przygnębiająca. Sprawia wrażenie ogromnej samotności, którą obciążeni są wszyscy uczestnicy ruchu. Nieważne, ilu jedzie w jednym samochodzie, czy z kimś rozmawiają, czy ktoś na nich czeka. Tu wszyscy są samotni i pozostawieni sami sobie.


Antwerpia jest super. Piękne miasto. Piękne uliczki. Miasto przyjazne człowiekowi. Aż za bardzo. Czasem trudno się połapać w tym, jak wszystko jest urządzone dla wygody człowieka. Że ulice nie są trzypasmowe, a jednopasmowe, a resztę stanowią drogi rowerowe i ciąg pieszo-rekreacyjny z ławkami i zielenią. I te uliczki. I to błądzenie po nich. Udało mi się tyle razy już w nich zgubić, ale nie było tak, żeby mi się nie podobało. Nie wiem od czego to zależy, że nawet brzydkie plomby wydają się tu tak urokliwe. Zauważylem też, że Antwerpia lubuje się w modernizmie. W wielkich oknach ułozonych pasmami. Pewnie ma to związek z ilością słońca, która do najwyższych tu nie należy. Z pewnością.




 

Miasto ładne, ale czasem mam wrażenie, mówię tu przede wszystkim o kościołach, że jest to trochę wydmuszka, fasada, na pokaz. Nie wiem czemu, ale nie jestem pozytywnie nastawiony do „kościołów-muzeów”, bo to je zabija. Zabija ich mistykę. Tym bardziej, jeśli tutaj mało który kościół żyje. A jak żyje to tego nie czuć. Może i Polska jest ciemnogrodem i ultrakatolicka. Może. Pewnie tak jest. Ale jednocześnie cieszę się, że kościół jest kościołem (w zdecydowanej większości przypadków), a nie perełką architektury, na której można zarobić, a co ona sobą prezentuje – to już jest nieistone. Nie podoba mi się takie stawianie sprawy.






 Ale podoba mi się port. Nie wiem czemu. Zakochałem się w tym miejscu. Znaczy się chodzi mi o dzielnicę portową, a w zasadzie o marinę jachtową, bo reszty nie zdążyłem zwiedzić. Ale zakochałem się. Podoba mi się tam ogromnie. W zasadzie Antwerpia, przynajmniej na dzień dzisiejszy, to dla mnie port, Dok Wilhelma (czy Bonapartego, nie pamiętam teraz) i dzielnica portowa, a nie dzielnica uniwersytecka czy historyczne centrum.



No dobra. Antwerpia to dla mnie też Dworzec. Zachwycający. Ba. Genialny. I blisko mnie i punkt docelowy dla mnie. I trzy wieżowce. Jeden to KBC, który stoi w centrum centrum historycznego. Drugi stoi też gdzieś tam, ale one mi się mylą, bo są podobne i w sumie niedaleko siebie. I trzeci. Najbrzydszy wieżowiec w Antwerpii. DEKA. Ale i najbliższy mi, bo stoi na początku deptaka prowadzącego do dworca. I dzięki niemu wiem, gdzie się mam kierować, aby dotrzeć do domu. 


Do dzielnicy żydowskiej.
Dzielnica żydowska jest wspaniała. Wspaniała. Tak. Wspaniała. Cieszę się cholernie, że mogę właśnie tu mieszkać. Inne dzielnice mnie nie zachwycają (czy to arabska czy azjatycka). Ale żydowska? Fantastyczna! Dzielnica żydowska w sobotę to coś niesamowitego. Te tłumy Żydów zdążające do synagogi, te śpiewy szabasowe. Strasznie mi się to podoba. Weronice mniej. Nie rozumiem tego. Lubię tych żydów. Ortodoksyjnych czy nie. Ale ci ortodoksyjnie robią niesamowite wrażenie. Wrażenie nieprzemijającej żałoby. Choćbym nie wiem, jak byli ubrani, zawsze można rozpoznać Żyda. Oni mają w sobie coś niesamowicie obcego. Nie z tego świata. Jakby wyjęci prosto z lat 30. Ubiegłego wieku. I ubrani wiecznie na czarno, szaro i biało. W płaszczach, kapeluszach, jarmułkach i wielkich futrzanych czapach, których nazwy nie pamiętam. I kobiety, zawsze w spódnicach. Za kolana. Albo i dłuższych. W zasadzie bez makijażu. I z wózkami. Zawsze wielkimi, dla bliźniaków. Nie widziałem rodziny żydowskiej z wózkiem przeznaczonym dla jednego dziecka.

Ale zastanawiam się, jak to możliwe, że ludzie od tak dawna chcieli w tym miejscu mieszkać? Przecież klimat, te nieprzerwane deszcze, wszędzie i zawsze mokro, doprowadza do szału. Chociaż za to, jak wyjdzie słońce, to ono też jest jakieś inne. Wczoraj to widziałem, jak wpadło przez okno do mieszkania. Mieszkanie jak mieszkanie, niczym się nie wyróżniające. Ale w blasku tego słońca było czymś magicznym. I nie dziwię się, dlaczego malarstwo niderlandzkie jest cenione właśnie za światło na obrazach. Oni tak tu naprawdę mają. Jak im się poszczęści. I mi się poszczęściło. Jak akurat byliśmy w mieszkaniu. Weronika pichciła naleśniki. I jak w malarstwie mają bardzo udaną „Kobietę nalewającą mleko” tak w fotografii ja mam średnioudaną, ze względu na moje umiejętności fotograficzne, „Kobietę smażącą naleśniki”