Jazda
do Antwerpii na szczęście przebiegła bez problemu. Choć czekając na busa
chciałem się wycofać (trzeba było to zrobić) to sam okres podróży nie należał
do najgorszych. Jak to na autostradach. Chociaż czasami miałem wrażenie, że
jedziemy raczej drogą szybkiego ruchu, a
nie autostradą, ale nie można mieć wszystkiego. Wszystkie busy, które mijaliśmy
na drodze do Antwerpii, były z lubelskiego. Wszystkie. I miałem wrażenie
(później okazało się, że chyba było ono słuszne), że trafiłem do jednego z
najbardziej niepewnych przewoźników, który miewał i 15 godzin przestoju. Nam
się na szczęście nic takiego nie trafiło. W Niemczech było mnóstwo wiatraków.
Mnóstwo leniwych wiatraków, które nie zwracały na nas w ogóle swej uwagi. A
obok jechały karawany tirów przypominające stado słoni powoli, ale pewnie
poruszających się w dobrze sobie znanym kierunku. Żal mi się zrobiło ludzi,
którzy całe tygodnie spędzają za kółkiem przemierzając wciąż te same arterie
Europy. Jazda nocą po autostradzie jest strasznie przygnębiająca. Sprawia
wrażenie ogromnej samotności, którą obciążeni są wszyscy uczestnicy ruchu.
Nieważne, ilu jedzie w jednym samochodzie, czy z kimś rozmawiają, czy ktoś na
nich czeka. Tu wszyscy są samotni i pozostawieni sami sobie.
Antwerpia jest super. Piękne miasto. Piękne uliczki. Miasto przyjazne człowiekowi. Aż za bardzo. Czasem trudno się połapać w tym, jak wszystko jest urządzone dla wygody człowieka. Że ulice nie są trzypasmowe, a jednopasmowe, a resztę stanowią drogi rowerowe i ciąg pieszo-rekreacyjny z ławkami i zielenią. I te uliczki. I to błądzenie po nich. Udało mi się tyle razy już w nich zgubić, ale nie było tak, żeby mi się nie podobało. Nie wiem od czego to zależy, że nawet brzydkie plomby wydają się tu tak urokliwe. Zauważylem też, że Antwerpia lubuje się w modernizmie. W wielkich oknach ułozonych pasmami. Pewnie ma to związek z ilością słońca, która do najwyższych tu nie należy. Z pewnością.
Miasto ładne, ale czasem mam wrażenie, mówię tu przede
wszystkim o kościołach, że jest to trochę wydmuszka, fasada, na pokaz. Nie wiem
czemu, ale nie jestem pozytywnie nastawiony do „kościołów-muzeów”, bo to je
zabija. Zabija ich mistykę. Tym bardziej, jeśli tutaj mało który kościół żyje.
A jak żyje to tego nie czuć. Może i Polska jest ciemnogrodem i ultrakatolicka.
Może. Pewnie tak jest. Ale jednocześnie cieszę się, że kościół jest kościołem
(w zdecydowanej większości przypadków), a nie perełką architektury, na której
można zarobić, a co ona sobą prezentuje – to już jest nieistone. Nie podoba mi
się takie stawianie sprawy.
Do dzielnicy
żydowskiej.
Dzielnica żydowska jest wspaniała. Wspaniała. Tak.
Wspaniała. Cieszę się cholernie, że mogę właśnie tu mieszkać. Inne dzielnice
mnie nie zachwycają (czy to arabska czy azjatycka). Ale żydowska? Fantastyczna!
Dzielnica żydowska w sobotę to coś niesamowitego. Te tłumy Żydów zdążające do
synagogi, te śpiewy szabasowe. Strasznie mi się to podoba. Weronice mniej. Nie
rozumiem tego. Lubię tych żydów. Ortodoksyjnych czy nie. Ale ci ortodoksyjnie
robią niesamowite wrażenie. Wrażenie nieprzemijającej żałoby. Choćbym nie wiem,
jak byli ubrani, zawsze można rozpoznać Żyda. Oni mają w sobie coś niesamowicie
obcego. Nie z tego świata. Jakby wyjęci prosto z lat 30. Ubiegłego wieku. I
ubrani wiecznie na czarno, szaro i biało. W płaszczach, kapeluszach, jarmułkach
i wielkich futrzanych czapach, których nazwy nie pamiętam. I kobiety, zawsze w
spódnicach. Za kolana. Albo i dłuższych. W zasadzie bez makijażu. I z wózkami.
Zawsze wielkimi, dla bliźniaków. Nie widziałem rodziny żydowskiej z wózkiem
przeznaczonym dla jednego dziecka.