wtorek, 30 sierpnia 2005

Zanim ruszyliśmy w drogę ku Kolonii...

(15.08.2005, poniedziałek, święto Wniebowzięcia NMP)
…Nadszedł czas pożegnania z Gelsenkirchen. O 7.30 mieliśmy być pod kościołem Trójcy. Tam wsiedliśmy d autobusu i mieliśmy jechać pod kościół pw. Św. Franciszka. Niestety nasz kierowca nie miał zmysłu orientacji gołębia i 15 minut kręciliśmy się kółko, zanim dotarliśmy. Tam mieliśmy uroczystą Msdzę Św, gdzie dostaliśmy od parafii medaliony z wizerunkiem Ducha Świętego i napisem po niemiecku: „SCHENKE UNS DEINEN GEIST UND LASS UNS DEINE ZEU GEN SEIN”. Potem śniadanko. Jako, że urodziny miała jedna z organizatorek naszego pobytu (tzw. Wiek Abrahama) było świętowanie. No i odjazd. Najpierw zajechaliśmy do Leverkusen po pakiety niemieckie, czyli plecak z wyposażeniem (butelka, balon do siedzenia i machania, różaniec, mapy, książki itd.) Czekaliśmy na nie z dobre 3 godziny. W tym czasie dość sporą grupą graliśmy w klaskanie, „Włożyłem do kuferka..”, „pocałowałem królika w... ” i inne tam gry. Fajnie było. Późnym popołudniem zajechaliśmy do przedszkola przy parafii Herz Jesu w Kolonii. To był nasz dom na najbliższy tydzień. Rozłożyliśmy karimaty jak uchodźcy i część ruszyła w miasto, część została, w tym ja. Puściliśmy muzykę, zjedliśmy gorące kubki, popiliśmy herbaty. Po powrocie Hubert z Moniką oznajmili nam, że dostali na ulicy prezerwatywy z ulotką „Kochaj bliźniego swego...”. Mało smaczne.W nocy miałem zamiar iść się wykąpać, bo ja bez kąpieli nie umiem zasnąć. Był tylko jeden problem. Tam nie było ani pryszniców ani niczego. Tylko dwie miski na prawie 50 osób. Niestety, połowa się nie myła. Aha, jeszcze, aby było śmieszniej, ciepła woda leciała tylko z jednego kranu, który był nie w ubikacji, a w kuchni połączonej z salą sypialną. I dlatego musiałem robić break dance w lodowatej wodzie w kabinie z klopem, gdzie co chwilę ktoś mi wyłączał światło. Tak miałem przez cały tydzień. Ale wytrzymałem.

16.08.2005, wtorek
Nastawiłem budzik na 06.00. Nie wiem czemu. Kied telefon zasczął dzwonić pomyślałem sobie „Co za idiota nastawił tak wcześnie budzik”:D. Ludzie powoli zaczęli się wyślizgiwać ze śpiworów a ja odczekałem pół godzinki. Potem poszliśmy na śniadanko do jakiejś szkoły. Zestaw prezentował się następująco: bułka (której pierwszego dnia zabrakło, w następne dostawaliśmy aż po dwie), mleko (zamiennie z sokiem i kakaem), jogurcik, dżemik (lub krem śmietankowy), pasztet, herbatkę albo kawę i wrzątek. Oczywiście wszystko było na kartki i po długim oczekiwaniu w kolejce (już wiem, jak to było w PRL-u). Na niektórych artykułach było logo ŚDM. Po śniadanku czas wolny. Sabina, Edyta, Kuba, Jacek i ja pojechaliśmy S-bahną (autobus na szynach kolejowych) pod katedrę. Ludzi było mnóstwo. I wszędzie Włosi. Gdzie nie spojrzałem, tam Włoch. A oni jeszcze cały czas się darli „Viva Italia!”. Na to im odpowiadało mnóstwo Francuzów „Viva la France!” i tak wkoło Macieju. Łeb mi rozsadzało. Ale katedra z zewnątrz była niesamowita. Następnie podeszliśmy pod portret Jana Pawła II ułożony z ponad miliona zdjęć młodzieży z całego świata. Siebie nie znalazłem :/. Obok był portret Benedykta XVI. Wróciliśmy na obiad, którego nie było, bo Niemcy nie spodziewali się, że takie tłumy będą walić do jednego stanowiska. W ostateczności pozostaliśmy bez obiadu, a trzeba było iść na Stadion FC Koln, na rozpoczęcie. Jedna grupa poszła od razu na piechotę (nie wiem czemu ja się w niej nie znalazłem), a druga poszła na Neumarkt Platz na przystanek U-bahny (krzyżówka metra i tramwaju). Niestety ilość ludzi nas przeraziła. Przyjeżdżały pełne pociągi, a ludzi na placu coraz wicej. Poszliśmy na inny przystanek. Tam pierwszy raz zobaczyłem plakat z napisem „Good Catholics use condoms”. I znowu uczucie niesmaku. Powiększyło się ono po spostrzeżeniu napisu „Dobrze jest być gejem i lesbijką”. Pół godziny czekaliśmy na mniej niż bardzo przepełnioną U-bahnę. Wtedy grupa znowu się podzieliła i część wsiadła do tej , a reszta czekała (ja byłem w tej wsiadającej). Było nieźle. Tramwaj zapchany, ludzie mdleli, a komunikacja w mieście się zakorkowała. Godzinę jechaliśmy dwa przystanki (oddalone od siebie o kilometr). Mnie się podobało, ale kazano wszystkim wyjść. Resztę (5,5 km) pokonaliśmy prawie pieszo, bo pod koniec podstawili nam kolejkę. Pod stadionem okazało się, ze nie ma już biletów na stadion. Cali „szczęśliwi” poszliśmy pod telebimy. Ale to nie to samo. Trzy razy puszczali nam to samo przemówienie. Tam zrobiłem sobie zdjęcie z salezjaninem z Włoch (Agata, cisza, nic nie mów :]). Ale zapomniałem wziąć od niego adresu. Może by mnie zaprosił do Włoch. Włochy są super. W czasie powrotu zajrzeliśmy do kościoła Sióstr Miłosierdzia Matki Teresy z Kalkuty pw. śś. Piotra i Pawła. Tam poadorowaliśmy Najśw. Sakrament i zostaliśmy obdarowani medalikami i obrazkami z Matką Teresą z Kalkuty. Podczas marszu wszystkim machałem rękami, a koleżanka z grupy machała szalikiem z napisem Polska. Fajnie, bo wszyscy próbowali wymówić nazwę naszego państwa, ael za Chiny nie wiedzieli, gdzie to jest. Dopiero, jak im się powiedziało nazwę angielską, to rozumieli. Pod koniec zajrzeliśmy do Herz Jesu Cafe- cudownego tworu, w którym za friko strudzony wędrowiec otrzymywał jedzenie (mieli pyszne ciasta) albo picie. Nie omieszkaliśmy uszczuplić ich inwentarzu :). Wracamy do przedszkola, a tam czeka na nas kolacja przy świecach. Po kolacji były pogaduchy przy herbatce, podczas to których dokładniej poznałem ludzi oraz spaliłem (przez przypadek) serwetkę w świeczce. A fajnie, bo w momencie, kiedy serwetka się zajęła ogniem, o ja ją trzymałem w ręce i patrzyłem. Wszyscy po mnie drą „Zgaś to! No Dmuchaj!”. No to dmucham. Jak zobaczyłem, że to nie przynosi zamierzonego efektu postanowiłem ukrócić życie ogniowi w inny sposób: wsadziłem serwetę do szklanki z wodą. Oni na mnie jak na debila, a ja nic. Były też rozmowy o wszystkim i o niczym. Po czym poszedłem spać

17.08.2005, środa
Jadąc, a właściwie szukając katechezy po polsku (której nie znaleźliśmy i nie szukaliśmy do końca ŚDM, z czego byłem bardzo zły) spotkaliśmy studentkę ekonomii na Uniwersytecie Kolońskim, Magdę. Bardzo przyjemnie się z nią rozmawiało o historii. Ona opowiadała o Kolonii, ja o... domyślcie się, o czym ? O Gliwicach oczywiście. Wtedy też swoją zawrotną karierę rozpoczęła znana wam piosenka niemonotonna śpiewana a capela przeze mnie. W późniejszym czasie wszyscy będą mnie za nią przeklinać i mi grozić i wtedy w afekcie piosenka niemonotonna (rekord śpiewania: 10 min) stała się piosenką monotonną, za co też mnie będą przeklinać :P Uważajcie, przejąłem się tym. Na złość śpiewałem w takich momentach coraz głośniej i dłużej. Na obiad jechaliśmy tym razem na teren Targów Kolońskich. Trzeba się było dobrać w szóstki. Oczywiście ja zostałem sam, bo mieliśmy taką liczbę osób. Wtedy Edyta postanowiła, że jej grupa odstąpi mi jedną porcję. To było miłe, naprawdę. Tak fajnie mi się zrobiło. Po obiedzie mieliśmy jechać do kościoła św. Pantaleona. U-bahn była pełna, ale podczas jednoego kursu ja i 4 inne osoby się zmieściliśmy. Krzyknęli, abyśmy poczekali na nich na Neumarkt. Wysiadamy na wspomnianym Neumarkt i czekamy. Przyjechał jeden pociąg i ich nie ma, bo specjalnie sprawdziłem wszystkie wagony. W następnych też ich nie było. Podczas czekania poszedłem na stanowisko Deutche Post i kupiłem pięć kartek w komplecie ze znaczkami. Nie wiem czemu tylko, albo aż tyle. Wysłałem do osób, którym albo obiecałem wysłać. A mianowicie do: Sandry G., Ani R., Olki K., Olgi i Pawła O. Oraz do Sebastiana L. Wypisywaniem zająłem się po od 00.00- 01.00 dnia bieżącego. Wróciłem z poczty a ich nie ma. Czekaliśmy na nich pół godziny i postanowiliśmy sami iść do w/w Pantaleona. I jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach. Tym razem szczegółem było to, że nie wiedzieliśmy, gdzie owa świątynia się znajduje. Pytaliśmy się 10 osób. Otrzymaliśmy 10 różnych dróg. A to, że trzeba jechać U-bahną, a to, że na piechtę. Spóźniliśmy się o godzinę. Okazało się, że oni byli w ostatnim wagonie pierwszego kursu. Okazało się również, że oni nie wiedzieli, że my na nich czekamy. Ale to nic, oni nawet nie zdali sobie sprawy z tego, że kogoś zgubili! Zostałem chwilę na spotkaniu z kard. Meisnera a później poszedłem z grupką 5 dziewczyn w miasto. Gdzie myśmy byli, to już nie pamiętam (słyszę odetchnięcie z ulgą- będzie mnie do czytania). Pamiętam tylko, że na placu przed katedrą otrzymałem spory plik Cudownych Medalików z MB. Wtedy pierwszy raz się zetknąłem z Anitą. Bardzo porządna dziewczyna. Nie dość, że biegle mówiła po niemiecku, to jeszcze lubiła chodzić po muzeach. A w Kolonii jest ich wiele. W Herz Jesu Cafe wypiłem 2 herbaty+ ciacho. Po powrocie postanowiliśmy z Anitą, że jak będziemy mieli czas, to zajdziemy do następujących muzeów: Muzeum Sztuki na wystawę „Wizerunki Chrystusa”, Muzeum „Kolonia w czasie głębokiego nazizmu” oraz do Muzeum Romańsko-Germańskiego. Jak później się okaże, nie pójdziemy tylko do tego trzeciego (a szkoda!).

18.08.2005, czwartek
Po śniadanku poszliśmy na Mszę św. w krypcie kościoła św. Pantaleona. Po mszy zaraz do Kolnmesse (Targi Kolońskie) po obiad. Tym razem miaęłm swoją szóstkę. Obiadu nie zjedliśmy na miejscu, tylko pobiegliśmy na brzeg Renu, bo dziś miał przylecieć papież i przepłynąć statkiem po Renie. Od 12.00 byliśmy na czatach (Benedykt był zapowiadany na 17.00). Tam się rozłożyliśmy i czekaliśmy. Ktoś mi zwinął mój balon do siedzenia. Był skwar, a mnie się zachciało spać. Przez to nawet trochę się opaliłem (nie na ciemny mahoń, ale zegarek mi się odbił). W międzyczasie przed nas wcisnęli się Włosi. Gdy nareszcie podpłynął do nas papież, znalazłem nawet wygodne miejsce. Widziałem Papieża! Był wielkości paznokcia, ale go widziałem dość wyraźnie. Nie wiem, jak wyszło zdjęcie, ale kichać. Mogłem zrobić jedno świetne zdjęcie, ale papieża przysłoniła mi flaga łotewska i później była klapa. Papież popłynął i wszyscy zaczęli się zbierać. Aż tu nagle... statek zaczyna się cofać! Wszyscy do Renu. Teraz miaęłm super miejsce, ale niestety papież nie cofnął się na tyle, abym go widział. Potem oglądaliśmy resztę przywitania (modlitwa w katedrze i inne tego typu sprawy) na telebimie. Po zakończeniu bawiliśmy się i tańczyliśmy z Brazylijczykami. Winne temu były mosty. Do 20.00 były zamknięte, a myślmy mieszkali na przeciwnym brzegu aniżeli na tym, na którym oczekiwaliśmy papieża. Poszliśmy przed mosti czekaliśmy. Tam jak zwykle się bawiliśmy, a ja dodatkowo goniłem dwa króliki. Co najśmieszniejsze, nikt tych królików nie widział. Czyżbym miał jakieś schizy ??? Później byłem z grupką osób na modlitwie Polaków pod wizerunkiem Jana Pawła II i w katedrze. Wieczór minął magicznie. Oczywiście w drodze do domu wstąpiliśmy do Herz Jesu Cafe. Tam zostałem obładowany czekoladami w płynie 0,5l. Wróciłem po północy.

19.08.2005, piątek
W piątek po śniadaniu mieliśmy cały dzień wolnego. Aniata, Łukasz, Paweł, jakieś dwie dziewczyny (nie pamiętam które) i ja poszliśmy do Muzeum Sztuki. Obejrzeliśmy wystawę „Wizerunki Chrystusa”. Na niej „zachwycił” mnie obraz Barnetta Newmana „Midnight Blue”. Jeżeli chcecie go sami obejrzeć (on miał przedstawiać Chrystusa) to zapraszam na stronę http://www.erzbistum-koeln.de/sonderseiten/ansichtenchristi/newman.html . Ogólnie ale wystawa świetna, był oryginalny El Greco i parę innych świetnych obrazów, ale ten i „Midnight Blue” mnie oczarował :D. Następnie pojechalimy po obiad. Anita, Łukasz i ja, bo reszta odłączyła się wcześniej. I mieliśmy problem. Bo nas było tylko trzech. A potrzeba szóstki. Anita się poświęciła i poszła do Włochow, którzy brali tylko kolację, a ja z Łukaszem poszliśmy do dwóch Niemców i dwóch Francuzów. Było drętwo. Próbowałem rozkręcić rozmowę, ale Niemcy do rozmownych nie należeli, a Francuzi byli zbyt dumni, aby znać jakikolwiek inny język oprócz francuskiego. Z obiadu pojechaliśmy do Muzeum Nazizmu. Najbardziej w tym muzeum (mieszczącym się w siedzibie gestapo) wstrząsnęły wołania o pomoc wypisane w różnych językach (głównie rosyjskim, niemieckim i polskim) na ścianach cel. Ale ogólnie muzeum bardzo ładne, ciekawie wszystko było przedstawione, ale się spieszyliśmy. Spieszyliśmy się na spektakl Teatru A z Gliwic ( http://www.teatr-a.art.pl ) pt: „Pelikan”. Była to opowieść o trzech mędrcach poszukujących snsu życia. Gwiazda, która ich prowadzi, opowiada im legendę o pelikanie, który w momencie śmierci swych piskląt na skutek ukąszenia węża, rozdziera swą pierś i krwią przywraca do życia swe dzieci. Później były sceny śmierci męczenników XX wieku (m.in. ks. Jerzy Popiełuszko). Na koniec mędrcy wypowiadają słowa: „Szukaliśmy Pelikana, a znaleźliśmy Chrystusa. Szukaliśmy Boga, a znaleźliśmy Go w ludziach.” Przedstawienie kapitalne, choć anglojęzyczne, jednak przed rozpoczęciem dostaliśmy książeczkę ze scenami (po polsku). Po nim zaś zostaliśmy obdarowani płytą z muzyką z tego przedstawienia i porozmawialiśmy z jedną z aktorek. Spotkałem wtedy braci Glodnych. Oni mnie nie widzieli, a ja ich zauważyłem jeszcze na Neumarkt-cie (tam też wysłałem kartki z ozdobnym stemplem) i to przez nich oblałem się kakaem :/. W drodze na przystanek U-bahny złapała nas burza, którą przeczekaliśmy w tureckiej kawiarence internetowej. Kusiło mnie, aby wsiąść na komputer, ale się powstrzymałem. Łukasz zaś z budki dzwonił do rodziny. Gadał dobre pół godziny. Po powrocie do przedszkola nigdzie się nie ruszaliśmy.

20.08.2005, sobota
Dziś mieliśmy po śniadaniu do 13.00 czas wolny. Nie pamiętam, gdzie byłem. Wiem, że wcześnie wróciłem i się spakowałem. Dziś jechaliśmy na Marienfeld (Pola Maryjne). Wysłałem razem z Sabiną kartkę do parafii (doszła!). Po 13.00 wsiedliśmy do autobusu i ruszyliśmy na spotkanie z Papieżem. Mieliśmy wziąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Mnie wyszły dwa wypchane plecaki i worek z karimatą, poduszką i śpiworem. Jak zwykle, okazało się, że nie wziąłem rzeczy najpotrzebniejszych tylko jakieś pierdoły. No, ale z miejsca parkingowego na Marienfeld szliśmy jeszcze 7 km. Nie opłacało się wracać i iść jeszcze raz. Oczywiście w naszym sektorze nie było już miejsca. Sektory zabezpieczone biletami (których i tak nikt nie sprawdzał) były płaskie, porządne. Myśmy się usadowili na wertepach z mnóstwem robali. Przyjechał papież. Widziałem go gołym okiem (ołtarz był oddalony tylko kilkaset metrów). Był wielkości kropki na końcu tego zdania. Czuwanie przetrwałem zawinięty w śpiwór słuchając polskiego tłumaczenia (95.5 FM :)). Potem próbowałem usnąć. Ale nie byłem wykąpany. Ostatecznie trwałem w półśnie. Wiedziałem co się wokół mnie dzieje, ale nie mogłem mieć na to żadnego wpływu. Ołtarz był cudownie oświetlony, a księżyc na spółkę z chmurami stworzyli efekt gwiazdy betlejemskiej (tarcza wyglądała jak gwiazda, a blask odbijający się na chmurach przypominał warkocz komety. Niesamowite). Robale chodziły mi po twarzy, a nogi odpadały z zimna (wszak idiota założył krótkie spodenki). Jeszcze ta Amerykanka za nami. Przez pół godziny pompowała materac skrzypiącą pompką. Dla żartu ktoś rzucił hasło, że ona nie włożyłakońców pompki do materaca. I wicie co się okazało? Że ta osoba miała rację :D. Jak ja tę Amerykankę zobaczyłem, myślałem, że pociurlam się pod sam ołtarz ze śmiechu. Ale następnego dnia miało to wszystko się skończyć :(.

21.08.2005, niedziela
Wstałem o 7.00 Chciałem iść do ubikacji, ale jak zobaczyłem tę kolejkę to postanowiłem pójść w krzaki. Po moim powrocie ksiądz Jacek zadecydował, że się przenosimy bliżej wyjścia, bo on chce jak najszybciej znaleźć się w autobusie. Zresztą te trasy 7-kilometrowe miały swój urok. Pośpiewałem sobie piosenkę niemonotonną, że ludzie spazmów dostawali (z wyjątkiem kleryków Łukasza i Karola oraz Edyty, za co im serdecznie gratuluję), gadaliśmy o różnych rzeczach, m.in. o śmierci brata Roger’a z Taize (w Kolonii była adoracji w kościele św. Agnieszki i msza o 00.00 w katedrze), o tym, czy jechać w przyszłym roku na Lednicę, albo za trzy lata do Sydney na XXIII ŚDM. Ale wracając do niedzieli. Przenieśliśmy się do atak beznadziejnego sektora, że nic niw widziałem. Pozostały mi jak zwykle telebimy. Msza była ardzo fajna. Kilka razy się pogubiłem, ale to nic. Bardzo mi się podobało rozwiązanie z Komunią Św. Tam gdzie był ksiądz lub szafarz (osoba świecka lub zakonnica) z Komunią Św. tam była żółta parasolka. Łatwo można było wyniuchać, gdzie iść do komunii. Ksiądz Jacek chciał wyjść z Marienfeld jeszcze przed błogosławieństwem, ale myśmy się zbuntowali i zostaliśmy. Ze słów Benedykta XVI wypowiedzianych po polsku pamiętam tylko: „Niech Matka Boska będzie wasza Przewodniczka”. Miły akcent na koniec tego wielkiego święta młodych. Już nie udało nam się nakusić księdza na zostanie na koncercie na zakończenie. Miała wystąpić, tak go opisywali w gazetach, ikona współczesnego młodzieżowego popu, Patrick Nuo (niestety, ja chyba jestem z prehistorii, bo za Chiny nie wiem, któż to jest; ale zostać mogliśmy). Nic. Wracaliśmy. W autokarze byliśmy ok. 16.00 (wychodząc o ok.12.30), wpakowaliśmy się i jechaliśmy w drogę powrotną do Polski.

22.08.2005, poniedziałek
W SMS-ie, który pisałem do taty, poinformowałem go, że będziemy ok. 10. O zmianach planów nie mogłem go poinformować, bo w miejscu, gdzie on się znajdował, kamórka nie miała zasięgu. Zapytacie się, a po co go miałem informować? A bo stała się rzecz nieprzewidywalna. W Katowicach byliśmy już o 6.45. Ojciec przyjechał o 10 i zabrał mnie na wieś do wczoraj.

I to by było na tyle

Meeting World...

(11.08.2005, czwartek)
....przeżyliśmy w biskupstwie Essen, w miejscowości Gelsenkirchen. Miasto to jest wielkości Katowic, ale sto razy ładniejsze (oczywiście Gliwice są ciut ładniejsze od Gelsenkirchen :D). Zostaliśmy zakwaterowani w parafiach: Trójcy Świętej i św. Franciszka. Na miejsce przybyliśmy chyba koło obiadu. Najpierw oczywiście przywitania, przemówienia, tłumaczenia (mieliśmy świetnego tłumacza. Próbka jego najlepszych tłumaczeń: „No, wiecie...ten tego... no...sami przecież zrozumieliście...”Nie robił tak zawsze, ale zdarzały mu się „występy”). Nad budynkiem stołówki parafialnej dumnie łopotały kartki z literkami, które w ostateczności ułożyły się w napis „Serdecznie witamy!”. Jako strawę otrzymaliśmy grochówkę. Byłaby niezła, gdyby nie było tyle pieprzu. Na szczęście do popicia były wręcz nieograniczone ilości napojów gazowanych. Poznałem ks. Bartka (na szczęście Bartłomijea, a nie Bartosza), z którym później będę toczył zażarte boje o to, które miasto jest lepsze: Gliwice czy Katowice (oczywiście musiałem poruszyć ten temat :]. Oczywiście ksiądz nie mógł nie mieć ostatniego zdania, które musiałem mieć ja). Miało być szybko i sprawnie, ponieważ Niemcy już dwa tygodnie wstecz ustalili, kto u kogo będzie mieszkał. Było powoli i sporo zamieszania, bo wszyscy chcieli się zamieniać. Ja przechodziłem łącznie trzy razy (nie chcieli mnie :|). Ostatecznie trafiłem do pani Luisy F. razem z Kubą z Katowic i Hubertem z Tych. Wszystko byłoby nieźle, bo chata bardzo fajna, gdyby nie to, że tylko ja nie umiałem niemieckiego (nawet podstawowych wyrazów), a moi współlokatorzy byli biegli. Dlatego też siedziałem jak kołek przy stole i dostawałem wrzodów żołądka. Czasami sobie ludzie przypomnieli, że istnieję (zawsze myślałem, że jestem trudny do niezauważenia). Do zamieszkania dostaliśmy własne piętro, na które składał się w ¾ pokój z łożem, komputerem, fotelami z podnóżkami, sprzętu stereofonicznego i wielu innych atrakcji. Ten pokój zająłem ja :]. Drugie pomieszczenie to była kanciapa z łóżkiem i wielką szafą. Tam psał Hubert. Kuba natomiast spał na korytarzu na dmuchanym materacu. Dowiedzieliśmy się, że dnia następnego przyjadą do niej jeszcze dwaj Niemcy. Przez pół nocy się martwiłem o to, abym nie musiał z nimi dzielić pokoju, albo żeby to byli geje (pierwsze się nie spełniło, ale drugie...:/). Po południu szliśmy obejrzeć szkołę. Tak, dobrze widzicie- szkołę. Ale to nie była szkoła tj. SP 39 w Gliwicach, ZSO 4 w Gliwicach, nawet nie taka jak salezjanka w Zabrzu. Ta szkoła była niesamowita. Cała z drewna, z drzewami i fontannami w środku, z biblioteką na 10 000 książek usadowioną pośrodku stawu z rybkami. Hala wielkości trzech hal standardowych. Klasy przytulne, ciepłe, z drewna, każda inaczej urządzona, z własnym ogródkiem. Pracownie biologiczne z kompletnym sprzętem, a zwierzaki w gablotkach zadbane. Wieczorem była dwujęzyczna Msza. Po niej gril i bar z sałatkami. A do tego oczywiście darmowa cola lub fanta. O 22.15 rozpoczęła się wieczorna modlitwa. To znaczy śpiewaliśmy piosenki religijne. Po polsku, niemiecku, łacinie, hebrajsku, angielsku chyba też. Jak się rozśpiewaliśmy to skończyliśmy o 23.45. Ale było cudownie. Ta atmosfera. Mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że kościół drżał w posadach

12.08.2005, piątek
brzmiał groźnie. By to Dzień Zaangażowania Społecznego. Wyobrażałem sobie najgorsze. Ale było fajnie. Byliśmy w przedszkolu parafii Świętej Trójcy. Zamiataliśmy podwórko, wybieraliśmy piasek z piaskownicy, malowaliśmy obrazy. Mój wyszedł katastroficznie. Tam też narodziło się Radio Kebab. Po obiedzie poszedłem do Consol Parku niedaleko mojego miejsca zamieszkania. Bardzo ładny park z terenów pokopalnianych. Z budynków kopalni robili właśnie centrum rekreacyjne. Luisa tak nam zaufała, że dała nam klucze do domu, bo ona jechała do sklepu. Niesamowite. Ale w parku za każdym razem, kiedy zaczynałem czytać książkę (J. Patterson, Wielki zły wilk) zaczynał padać deszcz. Więc z czytania zrezygnowałem. Po mszy jechaliśmy do Nordpark w Gelsenkirchen na koncert. Następny genialny park. A ten plac zabaw dla dzieci. Postanowiłem się pobawić genialnie było. Tylko w zjeżdżalni się zaklinowałem (znaczy się nie zaklinowałem, tylko nie chciałem zjeżdżać). Spotkałem Sabinę z ekipą (Edyta, Alicja, Sandra) i poszliśmy w kierunku muszli koncertowej. Obok bramy był byk. Takie rodeo znaczy się. Za darmo. Resztę domyślacie się pewnie sami. Skorzystałem z okazji. Myślałem, że będzie gorzej. Spotkaliśmy grupę z Katowic. A w tej grupie był jeden z bohaterów ŚDM, czyli... MÓZGUŚ. Wtajemniczeni wiedzą o kogo biega. Mózguś też wskoczy na tę „krowę” i kilka chwil później z niej zleciał. Później poszliśmy przed scenę. Grała jakaś kapela. Początkowo nie bawiłem się najlepiej. Jakoś nie umiałem się rozkręcić. Murzyny z RPA się ze mnie śmiały. Tam spotkałem qmpelę Seby, której było chyba Ala. Oczywiście przez kilka godzin się bawiliśmy. A później były sztuczne ognie. Najpierw wielkie odliczanie (10, 9, 8,…) i został naciśnięty wielki guzik (nie ja go naciskałem :/). I poszły... jakieś takie pięć niewiadomo co. Byłem rozczarowany. Pomyślałęm „To oni dwie ciężarówki sprowadzili dla czegoś, co mógłbym na własnym podwórku wystrzelić”. Dalej już nie myślałem, bo rozpoczął się faktyczny festiwal fajerwerków (fff :D). To było jak 20 sylwestrów w Polsce. W pewnym momencie zaczęły płonąć wielkie litery WJT 2005 (Weltjugentag- Światowe Dni Młodzieży) i zaczęli grać Carminę Buranę (wiecie co to, prawda?)

13.08.2005, sobota
miała być wolnym dniem. I była. Poszliśmy do ZOO (kto chciał). Było nieskończone, ale i tak o niebo lepsze od Chorzowa. Zwierzaki miały tam namiastkę wolności. Była też animacja prosto z Alaski w sali-igloo, która się trząsła. Bardzo fajne były też kaczuchy. Po ZOO poszliśmy na obiad. Znaczy się Sabina i Edyta zamówiły sobie włoską pizzę w niemieckiej pizzeri prowadzonej przez jakiegoś Turka. Ja wolałem nie ryzykować. Później poszliśmy do supermarketu (Plusa chyba) i one coś tam kupiły, a mnie było żal kasy (jakżeby inaczej). Po mszy był grill i bar z sałatkami. Przy stole graliśmy w mafię, ale nic z tego nie wyszło. Przy tym samym stole został rozpracowany mój system śmiechu. Jest taki (by x. Bartek): zaczerwienienie, śmiech właściwy, zapowietrzenie, zakrztuszenie

14.08.2005, niedziela
odznaczyła się razoesłaniem na stadionie Schalke 04, czyli na Veltins Arena. W tym miejscu wspomnę tylko, że mieszkańcy mają fioła na punkcie swojej drużyny. Każdy ma obowiązkową całą talię kart z piłkarzami tego klubu, a oprócz tego mają dodatkowo (z Schalke oczywiście): kubki, szklanki, podkładki do szklanek, szaliki, czapki, firanki, spodenki, flagi, itd. Ale wracając do właściwego tematu. Szliśmy na stadion pieszo. To było kilka kilometrów. I wszystko byłoby w porządku gdyby nie to, że prawie całą drogę lał deszcz. Ale dotarliśmy. Ach, ten stadion. Gdyby takie były w Polsce, to nawet ja bym został kibicem. Na stadionie był koncert i nabożeństwo rozesłania prowadzone przez biskupa Essen. 60.000 ludzi. Wszyscy szaleli i się modlili. Nasza grupa siedziała w sektorze 34. Dla najzagorzalszych kibiców Schalke :D Pod koniec zobaczyliśmy na telebimie naszą grupę, a późneij... MÓZGUSIA!!!! Po powrocie ze stadionu było pożegnanie z mieszkańcami. W domu rodzinki niemieckiej rozmawialiśmy do 1.00. Znaczy się oni rozmawiali, bo ja się tylko przysłuchiwałem. Dostałem prezent. Dwa obrazki z Taize. Świetne obrazki. Okazało się, że Luiza miała dwóch (czy trzech) synów. Starszego z mężem, młodszego z kolesiem, który najprawdopodobniej (95%) był homo, a który przyjechał do nich ze swoim kolegą :/. Ja na szczęście z nimi nie rozmawiałem :D. W nocy przyszło mi na pakowanie. Przy okazji SMS-owałem z Sandrą, Martyną, Anią i ich namiotem :P

Dziś są moje urodzinki...

....ale nie o nich mam zamiar pisać. Chce pisać o temacie zaległym, a mianowicie o mojej pielgrzymce (bo tak się oficjalnie mój wyjazd nazywał) najpierw na Meeting World w biskupstwie Essen, a później na Światowych Dniach Młodzieży w Kolonii. Aby było wam łatwiej czytać mój raport (jak ładnie to ująłem- raport. Oby nie wyszła z tego powieść) podzieliłem go na trzy notki. Pierwsza, czyli ta którą czytacie, zawierać będzie wstęp i czas dojazdu do Gelsenkirchen. Druga notka to pobyt w Gelsenkirchen, no a trzecia to Kolonia. Liczę na sporo komentarzy :P (jaki ze mnie materialista :D)

10.08.2005, godz. 17.00 Jestem w Katowicach i czekam na odjazd autobusu. Znaczy się jest dopiero zebranie. Spotkałem Żółtka (pewna bardzo śmieszna na początku osoba, później mnie przyprawiała o nerwicę), a poza tym widzę mnóstwo kręcących się obcych mi osób. Nie byłem z tego powodu zachwycony. Nawet miałem moment, aby zrezygnować. Rodzice pojechali wcześniej, a ja na Mszę. Kościół pw. Apostołów Piotra i Pawła (zawsze się zastanawiałem, czemu Paweł też jest wymieniany w gronie apostołów. Teraz się zastanawiam, ilu tych apostołów w końcu było :]). Bardzo podobny do nowego Bartłomieja w Gliwicach, tylko ten ołtarz... zniszczyło to cały wygląd. Ale kichać na to. Po mszy wyjazd. Na początku usiadłem sam, ale chwilę potem przyszły dwie dziewczyny i poprosiły mnie, abym usiadł gdzie indziej, bo one chciałyby usiąść razem. No, cóż nie miąłem innego wyboru. Okazało się, że jedynym wolnym miejscem dysponowała Sabina N., siostra mojego qmpla z podstawówki Marcina N. Jako, że najpierw musiałem rozeznać się w sytuacji, siedziałem koło niej jak, jakbym połknął kija. Dopiero SMS, który brzmiał: „Bartek (albo szyna, już nie pamiętam- przyp. autora) wyluzuj, to tylko moja siostra” w/w Marcina N. przyniósł trochę odwilży w stosunkach ja- reszta świata. Później Sabina żałowała, że poprosiła brata o interwencję, no ale już było za późno. Rozgadałem się. Gadaliśmy do przejścia polsko-niemieckiego. Później nastąpił czas snu. I to chyba było na tyle. c.d.n.